Studia ekonomiczne nauczyły mnie paru życiowych lekcji. Jedną z nich było zrozumienie, iż nie ma niczego za darmo. Brzmi jak truizm. Przecież każdy z nas wie, że za wszystko trzeba zapłacić. Wiemy, że mając dofinansowanie do leków, zapłaci państwo. Że podróżując autostopem, zapłaci kierowca. Albo że śpiąc w czyimś mieszkaniu, zapłaci za to gospodarz. Z tego właśnie powodu, nie napiszę, że moja podróż kontynentalna kosztowała mnie nic. Jedyne do czego mogę się z czystym sumieniem przyznać to fakt, iż poniesione przeze mnie koszty podróży zamknęły się w cenie biletów lotniczych. Jak to się stało? Czy każdy może sobie na to pozwolić? O tym w tym artykule.
Dlaczego Ameryka Południowa?
Ameryka Południowa od najmłodszych lat jawiła mi się jako wyjątkowa destynacja. Nie wiedząc o niej za wiele, wiedziałam jednak że odnajdę tam wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłam. I nie myliłam się. Ludzka gościnność, zaufanie którym jest się obdarowywanym, szczęście, którym emanują lokalne twarze czy malowniczość otaczających cię miejsc znajduje się właśnie na tym kontynencie. Ameryki Południowej wychwalać nie będę. Zdaję sobie sprawę, że ją można albo kochać albo nienawidzić. Musicie się przekonać osobiście, jakim uczuciem ją darzycie.
Powodem dla którego mogłam sobie pozwolić na tak budżetową podróż w tychże właśnie okolicach, a nie na przykład w Europie, to kultura gościnności. Podczas gdy my – Europejczycy, jesteśmy dość mocno zdystansowani i powściągliwi (przynajmniej w północno-wschodnich rejonach Europy), latynosi z reguły obdarzają cię głębokim zaufaniem i już po paru chwilach wspólnego obcowania, czujesz się jakbyś właśnie spotkał swoją hiszpańskojęzyczną rodzinę. W Ameryce Południowej gościa często traktuje się jak świętość. Ugoszczą cię, nakarmią, a nie raz jeszcze z prezentami odprawią. To właśnie odmienność kulturowa stanowiła w moim przypadku kluczowy element podróży.
Nie mam pieniędzy ale chcę podróżować. Można? Można!
Patagonia, południowa część Chile i Argentyny (laikom zachęcam głębszą lekturę), była moją wymarzoną destynacją odkąd ujrzałam ją po raz pierwszy na spotkaniach podróżniczych Kolosy (odbywających się corocznie w Gdyni). Kraina lodowców i gór niezwłocznie mnie oczarowała. Minęły jednak lata zanim byłam gotowa na podróż – mowa tu o nauce języka hiszpańskiego, budowie niezależności i odpowiedzialności oraz planowaniu wyprawy.
Podczas przygotowań przeplatał się bardzo ważny wątek: jak pokryć wszystkie zaplanowane miejsca, nie wydając więcej niż to konieczne? Wiemy już, że nie ma niczego za darmo. Teraz pora na drugą lekcję. Zawsze trzeba coś poświęcić, aby uzyskać przywilej podróży budżetowych. Co poświęciłam ja? Czas i komfort. Tylko albo aż. Patagonię miałam przemierzyć całkowicie autostopem oraz korzystając z uprzejmości ludzi i sypiając w ich mieszkaniach. Wątpiłam w swój plan mnóstwo razy, ale nigdy nie zwątpiłam w to, że się uda. Ze swoją wiarą przebyłam 2340 kilometrów trasy, spędzając na drodze 55 godzin (jednakowoż całkowita podróż zajęła mi ponad miesiąc). Słyszałam zarówno niesamowite jak i całkiem zwyczajne historie. Poznałam osoby, które zgodziły się podzielić ze mną swoją wspólną przestrzeń. Przez cały czas podróży obcowałam z ludźmi, którzy mieli serca na dłoniach. Dodam tylko, że strasznie ciężko jest być sceptycznym i nieufnym, gdy spotyka się na swojej drodze życiowej tylko takie osoby.
Nie wszystko takie zero jedynkowe…
Pamiętam, jak przed wyjazdem zarzekałam się, że nie wydam na wyprawę ani grosza. Sama podróż jednak szybko mnie zweryfikowała. Patagonia, poza swoim urokiem, słynie również ze swojej wysokiej ceny. Ameryka Łacińska jest znana ze swojego rozwarstwienia społecznego oraz istotnej biedy w jakiej idzie żyć większej części społeczeństwa (mowa tu o wszystkich państwach, nie tylko Chile i Argentynie). Jaki to ma związek z wyższymi niż przeciętne kosztami podróży po Patagonii? Na południu Ameryki, gdzie drogi są w słabym stanie, gdzie można przemierzyć setki kilometrów i nie napotkać żywej duszy, gdzie lokalnie żyje się tylko z turystyki – umie się robić pieniądze na turystach. Te same produkty, za które w stolicy przyszło mi zapłacić pare złotych, im dalej na południe, kosztowały kilkakroć więcej. Również wejścia do parków czy inne tego typu opłaty, stanowiły znaczące kwoty. Z tego też powodu, mimo iż chciałam ograniczyć swój budżet, nie zawsze było to możliwe.
Nie możemy również zapominać, że pojechałam tam na wakacje. Czasami więc trzeba było powiedzieć “pieprzyć to”, gdy akurat jabłko kosztowało 5 złotych, ale miało się na nie chrapkę od rana. Albo zatrzymać się na polu kempingowych, gdy jedyny oferujący ci nocleg host, wydawał się być podejrzany. Należy pamiętać, aby zachować rozsądek i umieć korzystać z wyprawy. Bo to stanowi nasz priorytet, nawet przed pieniędzmi, czyż nie?
W drogę! Sama czy z kompanem?
Nie ukrywam, że prezentowany przez mnie sposób podróżowania najlepiej sprawdza się w pojedynkę. Są ludzie, którzy praktykują to w grupie, ale spieszę z tłumaczeniem dlaczego uważam to za trudne zadanie, o ile nie nawet mało sensowne. Otóż istotną częścią takiej wyprawy są ludzie. Kierowcy, którzy nas podwożą; pasażerowie, z którymi dyskutujemy czy chociażby nasi gospodarze, którzy nas goszczą. Podróżowanie w pojedynkę daje nam komfort i niezależność, a jednocześnie nie skazuje nas w takim przypadku na samotność. W końcu jesteśmy cały czas otoczeni ludźmi, czyż nie? Gdy wyruszamy ze swoją najlepszą przyjaciółką, czy drugą połówką, szanse na rzeczywiste otwarcie się na nowych ludzi się zmniejsza. Ciągle występuje, jednakże nie jest takie intensywne. Waszym wyborem jest, czy chcecie wskoczyć na głęboką wodę, czy popływać z rękawkami.
Samodzielność popłaca!
Mój przypadek jest jednak trochę inny. Na samotną podróż zdecydowałam się nie bez przyczyn. Jestem samotnikiem – lubię mieć chwilę oddechu oraz potrzebną mi przestrzeń. Cenię sobie również elastyczność, której tak często brakuje mi w podróżach z drugą osobą. Weźmy na to przykład, gdy moja podróż obsunęła się o tydzień, z powodu złapanego na lotnisku przeziębienia. Gdybym to ja podróżowała z kompanem, który opóźniłby moją wyprawę o tydzień, niesamowicie bym się sfrustrowała będąc zobowiązaną na niego czekać. Na szczęście nie musiałam. Budziłam się z myślą “pora wyruszyć dalej” i tak też robiłam.
Na samotność jednak nie narzekałam. Wybrany przeze mnie sposób podróży zapewniał mi, oprócz znacznego obcięcia kosztów, także stałe towarzystwo. Mieszkałam co rusz z innymi osobami. Jeździłam autostopem przeciętnie z trzema różnymi kierowcami dziennie. Zdarzało mi się wyruszać w dalszą podróż z nowo napotkanymi ludźmi czy iść na trek z kierowcą, który nagle uznawał, że w sumie chętnie do mnie dołączy. Z niektórymi osobami zdarzało mi się tak zżyć, iż nie chciałam ruszać dalej w podróż albo wysiadać z samochodu. Dzieliliśmy się swoimi historiami, przemyśleniami, poglądami. Zdarzało mi się obcować z ludźmi, z którymi nie zamieniłabym zdania na ulicy, a okazywali się mieć niezwykle interesujące historie czy życia. Nauczyłam się jak bardzo pozory mylą i jeszcze raz utwierdziłam w przekonaniu iż tirowcy to najukochańsi ludzie pod słońcem. Podróż mojego życia, okazała się być podróżą w głąb siebie i w głąb innych, a nie tak jak ją zaplanowałam, podróżą krajobrazową.
Jak skutecznie jeździć autostopem?
Jeżeli chodzi o podróżowanie autostopem, nie muszę się chyba rozpisywać. Za warunek konieczny uważam znajomość języka, chociażby na poziomie komunikatywnym – kierowcy nie zabierają cię ze sobą w podróż, bo akurat ładnie wyglądasz i chcą ci się poprzyglądać podczas jazdy. Oni chcą cię poznać. Podróżowanie autostopem to nie jest zawsze łatwą sprawą. To nie jazda autobusem, gdzie wsiadasz, zakładasz słuchawki i ruszasz w drogę. Kierowcy chcą wiedzieć gdzie jedziesz i dlaczego, co studiujesz, co zawodowo robi twoja mama i po jakim języku mówią w twoim kraju. Nie można im mieć tego chyba za złe? W mojej podróży nie raz nie dwa zdarzało mi się wstawać rano po ciężkiej nocy obfitej w alkohol i szalone tańce do rana. Mimo to zawsze próbowałam całym możliwym wysiłkiem być interesującym pasażerem a nie skacowanym i śpiącym wrzodem na dupie.
Przy podróżowaniu autostopem istotna jest również znajomość trasy (kierowcy nie zawsze jadą bezpośrednio do miejsca docelowego) oraz jasne oznakowanie naszej destynacji (zaopatrz się w markery i kolekcjonuj kartony ze sklepów spożywczych – szansa na podwózkę, gdy kierowca wie, dokąd się wybieramy, jest o wiele wyższa).
Ale przede wszystkim cierpliwość, cierpliwość, no i dodatkowo odrobina pokory. Przed wyruszeniem w podróż po Patagonii miałam już trochę doświadczenia z jazdą autostopem, jednakże nigdy nie przychodziło mi czekać zbyt długo. Tym bardziej, gdy podróżowałam sama. Na to samo liczyłam w Patagonii. Jestem przecież młoda, ładna, podróżuję bez towarzysza- czemu mieliby się nie zatrzymać? Otóż mogą mieć masę powodów. Na które niekoniecznie mam wpływ. Przebycie takiego dystansu, całkowicie polegając na obcych osobach, nauczyło mnie pokory. Bo sztuką jest czekać godzinami w mrozie i deszczu. Albo czekać, gdy przejeżdżające raz na kilkanaście minut samochody nawet nie zwalniają na twój widok. Jednakże jeszcze większą sztuką jest czekać pół dnia i musieć sobie odpuścić, gdy zaczyna się ściemniać. Przez całą moją podróż powtarzałam sobie mantrę, która pozwalała mi zachować spokój i cierpliwość:
“Pamiętaj. Kierowcy nie są ci nic winni. Oni tylko wyświadczają ci przysługę. I nie wściekaj się, gdy mijają cię dziesiątki aut a nie zatrzymuje się żadne. To nie jest ich obowiązek, to miły gest, który MOGĄ ci zaoferować.”
Ale jak to noclegi za darmo?
Drugą kwestią są noclegi. Planując podróż już na początku postanowiłam, że nie jestem w stanie poświęcić swojego komfortu na tyle, aby spać w namiocie. Jest to zdecydowanie najtańsza opcja (nocleg na kempingu nie kosztuje więcej niż 20 złotych), o ile nie posiadamy wiedzy o takiej stronie jak Couchsurfing. Już śpieszę z wyjaśnieniem osobom, które spotykają się z tym słowem po raz pierwszy. Couchsurfing to platforma umożliwiająca znalezienie w dowolnym miejscu na świecie osoby, która ugości nas w swoich czterech progach, nie pobierając od nas za to zapłaty! Brzmi cudownie? Tak też jest.
To opcja względnie bezpieczna (istnieją profile weryfikowane przez stronę – jest to wyszczególnione przy profilach), której zaufały miliony podróżników. Można również poczytać referencje, od osób które już korzystały z gościnności danej osoby oraz od osób, które miały z nią styczność. Moim założeniem było szukanie hostów młodych, najlepiej płci żeńskiej. Szybkie zderzenie z rzeczywistością utwierdziło mnie jednak w fakcie, że kobiety stanowią mały odsetek użytkowników. Nie mając większego wyboru, korzystałam głównie z ofert od płci męskiej. Osoby te miały jednak liczne referencje (wystarczające, abym poczuła się bezpiecznie) oraz zawsze były weryfikowane przez moją “wewnętrzną intuicję” (mogły posiadać tylko 5 referencji, ale podświadomość mówiła mi, że są porządnymi osobami).
Abstrahując od użyteczności Couchsurfing, nie zawsze udaje się jednak znaleźć hosta. Jak już wspominałam, Patagonia jest dość odseparowanym i turystycznym miejscem. Popularnym zjawiskiem są miejscowości, w których turyści stanowią 90% całej społeczności. Bywa również, że nie udaje się zrealizować planu i nie docieramy do miejsca z noclegiem. Zmusza nas to do spania na trasie. W takich momentach możemy szukać wyjścia B w postaci noclegu w hostelu. Z doświadczenia jednak wiem, jak funkcjonalne jest podróżowanie z namiotem. Można rozbić się w dowolnym miejscu o dowolnej porze. Daje nam to połowiczną niezależność i elastyczność.
Jaką cenę mi przyjdzie za to zapłacić?
Jak już wspominałam – nie ma niczego za darmo. Nie zawsze również cena jest wyrażana w złotówkach czy pesos. Ceną, którą mi przyszło zapłacić, był już wyżej wspomniany komfort. Istotne przy poznawaniu nowych ludzi jest robienie dobrego pierwszego wrażenia. Nie jest to oczywiście konieczne, ale wszyscy chcemy wypaść jak najlepiej. Doprowadza to do sytuacji, w której chcemy być swoją najlepszą wersją przez cały czas trwania interakcji z nowymi osobami. Dla mnie, jako dla introwertyka, jest to ogromne wyzwanie.
Dochodzi do tego sam proces poznawania ludzi. Jeśli chodzi o Couchsurfing, jest to mniej uciążliwe niż poznawanie się z kierowcami. Na pewnym etapie podróży prześmiewałam się, iż nagram odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania, i będę je po prostu odtwarzała. Myślę, że przy dłuższej trasie byłoby to warte przemyślenia. Był to jednak problem, który całkowicie zanikał przy wielogodzinnym oczekiwaniu na jakąkolwiek podwózkę. Do dzisiaj pamiętam wszystkie emocje, jakie towarzyszyły mi, gdy ścigałam się z czasem próbując zdążyć na samolot. W podróży tak to już bywa, że czasami odstawiamy nasze plany na bok po to, aby móc cieszyć się danym momentem. Zdecydowanie odradzam jednak jeżdżenia autostopem więcej niż 1000 km dzień przed zaplanowanym odlotem. Nie zawsze może wam się tak poszczęścić!
Twoja kolej!
Dobrnęliśmy więc do momentu, gdy pozbawiłam cię twojej najczęstszej wymówki: „nie mam pieniędzy”. Słyszę to praktycznie równie często, co stwierdzenie „nie mam czasu”. Z tym drugim jest trochę ciężej, jednakże wychodzę z przekonania, że nasze kapitalistyczne społeczeństwo daje nam wiele możliwości na zaoszczędzanie budżetu. Wiadomo, że podróż, w której nie możemy pozwolić sobie na luksusy, takie jak spanie w hotelach czy jadanie w restauracjach, to inny rodzaj podróży. Nie mniej jednak, nikt nie mówi, że jeżdżenie autostopem czy korzystanie z gościnności lokalnych osób, musi być złe. Jest po prostu innym doświadczeniem. Wartym spróbowania i przekonania się na własnej skórze, czy jest dla nas atrakcyjnym rozwiązaniem.
1 thought on “Jak przemierzyłam Amerykę Południową za grosze?”