Każda podróż ma swoje przełomowe momenty. I nie mówię o momentach, które zmieniają tylko naszą podróż, tylko o takich, które zmieniają też nasze życie. Myślę, że mogłabym wymienić po parę takich wydarzeń z każdego wyjazdu. Postanowiłam jednak wyróżnić pięć takich momentów z całego mojego życia. Były to wydarzenia, które sprawiło, że coś „kliknęło”. Że zmieniło się moje podejście do czegoś. Że odkryłam w sobie coś, o czym nie miałam pojęcia. I że zrozumiałam, co tak naprawdę jest dla mnie ważne. To były kluczowe momenty, które ciągną za sobą masę żywych wspomnień i odczuć. Jestem w stanie opisać każdy detal, każdy zapach, każde uczucie, które mi towarzyszyło podczas tych momentów jakby to było wczoraj. A wcale nie było.
Jak by to uporządkować…
Zastanawiałam się, jaką przyjąć taktykę. Czy przytoczyć te wydarzenia zgodnie z momentem ich wystąpienia, chronologicznie? Jeśli tak, to czemu mielibyśmy w tym przypadku dawać chronologii jakąkolwiek wartość, skoro już ustaliliśmy, że czas nie gra roli? Postanowiłam, więc opisać te wydarzenia nie chronologicznie, ale zgodnie ze znaczeniem, jakie dla mnie miały. Wspomnę również, o tym ukrytym znaczeniu i przesłaniu, jakie niosły za sobą te sytuacje – pokrótce jaki miały wpływ na moje życie.
Bo musicie mi zaufać, wszystko ma dla mnie symboliczne znaczenie.
Wszystko, co dzieje się w moim życiu, co cenię, co pielęgnuję – dzieje się z jakiegoś powodu.
Zacznijmy od końca.
Na miejscu piątym z rankingu przełomowych momentów w podróży jest dla mnie wyścig na samolot do New Delhi. Co ciekawe, jest to jedno z aż dwóch wydarzeń (w tym rankingu), w którym próbowałam zdążyć na samolot powrotny, i obie sytuacje okazały się dla mnie bardzo istotną lekcją. Jednakże różnią się one między sobą. Tak jak i lekcja z nich płynąca. Zacznijmy więc od mojej autobusowej przeprawy z Katmandu do New Delhi, czyli 1100 km i 20 godzin spędzonych na trasie. Co by mogło pójść nie tak, czyż nie?
Do dzisiaj bardzo wyraźnie pamiętam myśl, która przebiegła w mojej głowie zaraz po usadzeniu siebie i swoich bagaży w autobusie. A mianowicie była to myśl: „Nie chcę żadnych przygód. Chcę dojechać do celu najszybciej, jak to jest możliwe, wsiąść do samolotu i wrócić do domu”. Ja i moja podróżnicza i dusza błagałyśmy o spokój, wyobrażacie to sobie? Nie mniej jednak już od pewnego czasu odnoszę wrażenie, że moje czoło wyraźnie mówi „potrzebuję przygód”. Pogodziłam się więc się z faktem, iż te przygody były, są i będą. Tak jak i było w tym przypadku. Chciałabym napisać, że nie ma rzeczy, które mogłyby pójść gorzej, aniżeli poszły naprawdę, ale nie chcę wywoływać wilka z lasu, ponieważ karma mogłaby mnie dogonić podczas kolejnej podróży. Spróbuję więc pokornie zaakceptować fakt, że zawsze mogło być gorzej.
(mogło??)
A miało być lekko łatwo i przyjemnie
Problemy zaczęły się na granicy. Pomijając już bardzo uciążliwą kwestię wypakowywania bagaży z autobusu, przechodzenie przez odprawę celną (najpierw Nepalską, potem Indyjską) i następnie ponowne ładowanie bagaży do nowego autobusu. Trwało to o wiele dłużej niż przewidywałam w swoich kalkulacjach. Moje kalkulacje zakładały, że autobus wyruszy z samego rana z Katmandu i po południu będzie w New Delhi, żebym ja, parę godzin później, mogła odprawić się na samolot i wyruszyć do domu.
Frustracje zaczynały dopadać mnie, gdy po przekroczeniu granicy i załadowaniu się do nowego autobusu, z jakiegoś powodu zwlekaliśmy z ruszeniem w dalszą drogę. Byliśmy dosłownie w środku niczego, z jednym sklepikiem, który mimo późnej godziny, wciąż serwował jedzenie na gorąca. Zawiewało trochę klimatem grozy – byliśmy tylko my (jako pasażerowie autobusu), paru lokalesów i miejscowe pijaczki. Przedłużające się oczekiwanie, zaczepki pijanych hindusów czy bezdomny z brakującą klepką ładujący się do naszego autobusu – to było już dla mnie za wiele. Dodam również, że nie byłam absolutnie w nastroju na integrację z pozostałymi pasażerami, a jadącą z nami grupę muzyczną od siedmiu boleści myślałam, że usmażę na moim laserze z oczu, gdy wykonają chociaż jeden dźwięk więcej, niż będę w stanie znieść.
Ale życie szybko mnie zweryfikowało. Nastąpił moment, w którym nikt nie wiedział, co się dzieje. Trzeba było łagodzić stres i napięcie poprzez dzielenie go z innymi osobami. A było czym się dzielić, bo znienacka dotarła do nas informacja, że autobus jest zepsuty. Co dalej? Jak to zepsuty? Jak i kiedy dotrzemy do New Delhi?
„Spokojnie, spokojnie. Już jedzie nowy autobus”.
Ulga wytchnienia.
„Będzie za 6 godzin”.
Wydawałam się tam najbardziej przejętą całą tą sytuacją osobą. Nic zresztą dziwnego. Zegar tykał, odlot samolotu był coraz bliżej. Nie mogłam pozwolić sobie, aby spóźnić się na lot. Lot, który był swoją drogą kupowany na 3 dni wcześniej, jako iż poprzedni lot został anulowany z powodu bankructwa linii lotniczej. Zresztą, to stanowi na inną historię.
Na czym to skończyliśmy?
Stoję więc na granicy indyjsko-nepalskiej.
Dochodzi północ.
Samolot mam za 20 godzin a trasy zostało jeszcze z godzin 15.
Perspektyw brak.
Moja frustracja urosła do rangi Himalajów, gdy zobaczyłam na murku siedzących i palących skręty kierowców autobusu (a było ich trzech). Na moje oburzenie i milion pytań, które wypadły z moich ust podczas niecałej minuty powiedzieli mi tylko, żebym się nie zamartwiała i zapaliła z nimi. To miała być recepta na wszystkie moje problemy. Chciałabym, żeby tak było, ale to, że mój czas płynąłby wolniej, nie znaczyłoby, że zegar tykający do odlotu również szedłby tym samym tempem.
Potem sytuacja potoczyła się dynamicznie. Usłyszałam „taxi” i zanim zdążyłam się obejrzeć, siedziałam w samochodzie ze starszym Punjabi, jego zastępczym kierowcą i trzema innymi osobami z autobusu. Zdążyłam jedynie wypisać na kolanie śmiechu wartą umowę zobowiązującą biuro podróży do oddania mi kosztu taksówki w biurze w New Delhi i już siedziałam ściśnięta gdzieś na tylnym siedzeniu. Absolutnie mi to nie przeszkadzało, gdyż jedyne co miało wtedy znaczenie, to fakt, iż posuwaliśmy się do przodu. Zaoferowany skręt może i czasu nie zwolnił, ale przynajmniej dał mi w spokoju usnąć.
Udało się!
Gdy po 15 godzinach dotarliśmy do Delhi (a była to podróż wyjątkowa i gdzieś w cieniu mojej frustracji nawet zabawna) byłam najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Mimo tego, że ani część tej podróży nie poszła po mojej myśli, to byłam spełniona.
Odkąd pamiętam, zawsze frustrowało mnie, gdy coś nie szło zgodnie z planem. A tym bardziej, jeżeli to coś niszczyło moje inne plany. Tak też było i w tym przypadku. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu; na moje oburzenie, frustracje, pisanie nic niewartych kartek papieru, czy sprawdzanie co 5 minut, jaką odległość pokonaliśmy, to śmieję się sama z siebie. W momencie, gdy człowiek świadomie pisze się na odbycie podróży samemu, bez biura podróży, bez kompanów – bierze całe ryzyko i cały stres na siebie. To nieuniknione. A z ryzykiem jest jak z jeżdżeniem na gapę, kontroler biletów może cię złapać w każdej chwili. Nie nakłaniam do jeżdżenia bez biletu – a wręcz odradzam, po prostu próbuje zwizualizować ryzyko i jego konsekwencje. W moim przypadku była to pierwsza samodzielna podróż, podczas której odpowiadałam, że każde niepowodzenie i za każde uniesienie w 100% i podczas której to oczywiście musiało pójść coś nie tak.
Jednak ja nie patrzę na to z perspektywy doświadczenia traumatycznego – patrzę na to jak na doświadczenie wyjątkowe. Nie raz, gdy mocno się stresuję, zaczynam bardzo się śmiać. I jak tak o tym teraz pomyślę, to ma to sens. Śmieję się, bo wiem, że mimo iż teraz jest ciężko i nie wiadomo co będzie za godzinę czy dwie, to może okazać się, że to wszystko było tego warte. I może chciałam tamtego dnia dojechać bezproblemowo do celu. Ale to był ten dzień, w którym nauczyłam się, że nie cel, a droga, ma tak naprawdę znaczenie.
Cel traci znaczenie, gdy porównujemy go z przebytą do niego drogą.
Jaka z tego lekcja?
I dopiero gdy zrozumiemy, że to te nieprzewidziane sytuacje stanowią na jakość naszej podróży – z większą łatwością będziemy w stanie je zaakceptować. Bo gdy oceniam tę sytuację dzisiaj, to zdaję sobie sprawę, jak bardzo musiałam się tamtego dnia wyzbyć swojej „gringowości”. I może nie do końca mi się to udało, ale teraz przynajmniej wiem, że czasami trzeba płynąć z prądem. Nie na wszystko mamy wpływ.
Kolejna historia już wkrótce, a w międzyczasie zapraszam do galerii zdjęć z Nepalu.