Jedno z nielicznych miejsc, na które miałam wielkie plany a wyjeżdżałam z pustymi rękoma. Czułam jakby to Miejsce mogło być moją przystanią na miesiące a jednocześnie nie chciałam zostawać tam ani jednego dnia dłużej. Każda kolejna spędzona tam doba zakorzeniała mnie jeszcze bardziej, dając mi coraz więcej niebezpiecznych złudzeń, jakoby to miejsce nie było jedynie postojem na dwie noce. Niekojąco wiele napotkałam takich miejsc podczas swoich podróży. Za każdym razem z wielką potrzebą zakręcenia się na dłużej i ostatecznie zbierając w biegu porozrzucane skarpetki i sznurując buty stojąc na jednej nodze, wymykając się pod osłoną nocy albo bez pożegnań. Koniec końców zrozumiałam przynajmniej, jak bardzo bycie kimś przelotnym, na chwilę, nie jest dla mnie.
~~~
Opuszczając to miejsce znowu uciekałam. Podróżowanie samemu ma to do siebie, że daje ci bezgraniczną niezależność i elastyczność. Obudziłam się jednego dnia, przysiadłam na łóżku, spojrzałam za okno i stwierdziłam „to jest ten dzień”. Trzeba było ruszać dalej. W pośpiechu pozbierałam swoje porozrzucane w pokoju rzeczy, uprzejmie podziękowałam za gościnę i założyłam swojego wiernego, 20 kilogramowego towarzysza na plecy. Czułam się nieswojo, dziwnie. Jakbym z własnej nieprzymuszonej woli, opuszczała swój schron i po trochu więzienie. Myśli napływały z przerażającą prędkością a ja całymi siłami próbowałam je odpierać. Ale czułam się jakbym stała na bramce, w gotowości na obronę rzutu karnego, nagle zdając sobie sprawę, że ruszył na mnie cały stadion, wliczając w to kilkutysięczną widownie. Nie pozostawało mi nic innego jak uciekać z boiska. Przez ramię obejrzałam się na, opustoszały już, pokój i wyszłam.
~~~
Cel był jeden. Zdążyć na ostatni statek, który miał mnie przeprawić na drugą stronę fiordu i kontynuować podróż do miejsca docelowego – o ile czas pozwoli. Ale krok po kroku. Najpierw dotrzeć do promu. Dotarłam do wylotówki. Spojrzałam w prawo, lewo, prawo. Jeszcze raz. Samochodów brak. Czyli to był jeden z tych dni, w których mogłam pozwolić sobie na oczekiwanie podwózki z pozycji siedzącej. Fantastycznie.
Usiadłam przy jezdni i z zafascynowaniem podziwiałam jak coś tak zaludnionego może być aż tak statyczne. Domy, sklepy, stacje benzynowe, które były w zasięgu mojego wzroku, wydawały się być wręcz opuszczone. Czasami gdzieś w oddali pojawiał się samochód, tylko po to by w połowie drogi zawrócić albo skręcić do miasta. Chciałam za nim krzyczeć i ostrzec, że tam przecież i tak niczego nie ma. Że te domy to tylko atrapa. Ale darowałam sobie zrozumiawszy, że i tak by mnie nie usłyszano. Pozostawiałam więc te samochody same sobie. Po jakimś czasie, jakoby rozumiały swój błąd i powoli wyjeżdżały w tym samym kierunku, z którego przyjechały, rozglądając się czy aby na pewno nie ma wokół jakiejś żywej duszy.
~~~~
Gdy w mojej głowie zaczynały pojawiać się zwątpienia i nieodparte chęci powrotu do łóżka, znikąd pojawił się konwój trzech ciężarówek. Oho, los się do mnie uśmiechnął. Albo po prostu dał mi znak, że dzisiaj będę na trasie, czy tego chcę czy nie. W ciężarówce czekała mnie dobra wiadomość: jedziemy prosto do celu. Czyli bez zbędnych postojów i łapania kolejnego autostopa w miejscu gdzie jest jeszcze mniej niż nic. Moje mapy pokazywały mi 230 kilometrów do celu, ale znając patagońskie drogi i styl jazdy ciężarówek nie spodziewałam się, że dotrę do celu przed zmrokiem.
Nie szkodzi.
Nigdzie mi się nie spieszyło.
~~~~~
Co prawda nie byłam za bardzo w nastroju na jakiekolwiek interakcje, ale wiedziałam, że tak czy inaczej, będę musiała się zmusić. Musiałam odciąć Julię, która była ciągle w tamtym Miejscu i przywitać Julię, która już pod koniec tego dnia, miała znaleźć się w miejscu zupełnie innym. Wbrew pozorom to były dwie, zupełnie różne Julie. Te tranzycje, to były zawsze najbardziej wymagające etapy mojej podróży. Etapy pożegnania z miejscami, do których zdążałam się przyzwyczaić i akceptacje faktu, iż wszędzie jestem tylko tylko na chwilę. Jestem ulotnym wspomnieniem, które przy lepszych lotach utrzyma się trochę dłużej niż do końca dnia, ale koniec końców odejdzie w niepamięć. Kontemplowałam to przez całą trasę.
~~~~~
Mauro, bo tak nazywał się mój kierowca, był typem człowieka, dzięki któremu odzyskuje się wiarę w kierowców tirów. Zazwyczaj kierowcy ci są prości, głodni rozmowy oraz niegroźni zarówno życiu jak i zdrowiu. Zaczyna docierać do mnie ironia tego wpisu, który miał być zapiskiem z podróży a uświadomił mi jedynie, jak mało szczegółowe są moje wspomnienia z tejże, jak to się później okazało, dziesięciogodzinnej podróży. Pamięć tak często nas zwodzi. Wydaje nam się, że pamiętamy coś niezwykle dokładnie, tylko po to by po chwili zrozumieć, że wspomnienia te urywają się albo pomijają wątki. Natrafiłam ostatnio na fragment książki, które idealnie charakteryzuje tę właśnie ulotność naszych wspomnień.
Nasza pamięć nie jest pasywną rejestracją, tylko zapisem, który dopasowuje fakty do naszego założenia. Zmieniamy przeszłość tak, by wspomnienia pasowały do całego zapamiętanego obrazu.
Stoję więc przed wyzwaniem przedstawienia wam wydarzeń w 100% prawdziwych a przywitaniem się ze starym przyjacielem, czyli fikcją literacką. Nie miejcie mi jednak za złe mojego wyboru spośrodka, ponieważ blogi takie jak ten nigdy nie istnieją jako odzwierciadlenie wszystkich faktów, tak jak i nie są całkowitą fikcją literacką. Blogi takie jak ten, zyskują na idealnej mieszance obu tych szkół, z zachowaniem odpowiednich proporcji i umiaru.
~~~~~
Jest jednak coś, co pamiętam niezwykle wyraźnie. Nie był to moment, ani wydarzenie – to było odczucie. Jedno z najprostszych, a zarazem najbardziej intensywnych momentów uniesienia, jakie w swoim życiu doświadczyłam. Moje szczęście trwało całe 10 godzin i nie miało żadnego konkretnego powodu. Tak często wymagamy od życia niewiadomo czego, że nie jesteśmy w stanie łapać tych małych i prostych momentów, które nawet w naszych najśmielszych oczekiwaniach, nie potrafiłyby urosnąć do rangi takie znaczenia, jakie zazwyczaj okazują się dla nas mieć. To te właśnie momenty nadają naszemu życiu smaku. Nie te, którym poświęcamy miesiące i lata na ich planowanie.
Moja podróż do Patagonii była olbrzymim przedsięwzięciem. Marzyłam o tym latami, spędzałam wszystkie wolne godziny na planowaniu każdego drobnego szczegółu. Wyruszając, nie byłam już nawet w stanie być w kontakcie ze swoimi oczekiwaniami. Ulotniły się z horyzontu gdzieś parę dni po tym, jak widziałam je krążące pod sufitem. Powiedzenie, że te oczekiwania były wygórowane to jak powiedzenie niczego. Dlaczego?
Bo wygórowane oczekiwania można jeszcze zaspokoić, ale oczekiwania, które przerastają nawet naszą własną percepcję, pozostają już na zawsze niezaspokojone.
Tak też było i teraz. Śniłam o tym dniami i nocami, że wszystko, co nie podpadało pod zbudowane przeze mnie schematy i wyobrażenia, stawało się niesatysfakcjonujące. Z tego powodu, ostatnim źródłem nadziei pozostawały aspekty, wobec których nie żywiłam żadnych oczekiwań. Tak więc podróżowanie autostopem, które miało służyć tylko i wyłącznie za tani środek transportu, okazało się być lekiem na złamane przez wygórowane oczekiwania serce. Najczęściej to właśnie momenty, od których oczekujemy najmniej, dają nam najwięcej.
~~~~~
Zawsze, gdy myślę o tym dniu, pojawiają mi się przebłyski momentów, które wywołały uśmiech na mojej twarzy.
Pamiętam na przykład, jak Mauro włączał oldschoolowe angielskie piosenki i zaczynał do nich tańczyć, co najmniej jakby był na swoim pierwszym weselu. Potem wypytywał mnie o znaczenie poszczególnych słów i składał sobie tekst piosenki w całość. Emanował od niego jednocześnie ogromny spokój jak i nieskończone pokłady pozytywnej energii. Czasami, gdy za długo zagapiałam się w szybę i pogrążałam w kontemplacjach, zaczepiał mnie i wypytywał, o czym tak rozmyślam. A jak już zaczynał ciągnąć mnie tak za język, to od słowa do słowa, zaczynał również poznawać wszystkie trapiące mnie problemy. Ale robił też przestrzeń na milczenie, gdy trzeba było. Czasami podziwiałam mijane krajobrazy albo pogrążałam się w zadumach, nie czując się z tej okazji ani trochę niekomfortowo czy nieswojo. Było miejsce zarówno na wygłupy jak i na ciszę. Czyli taki zdrowy umiar między podróżami z kierowcami głodnymi każdego strzępka informacji a tymi, co wyglądali, jakby najchętniej wysadzili mnie po pierwszym kilometrze.
Nadawaliśmy na tych samych falach. Nie tylko z Mauro, ale i z pozostałymi dwoma kierowcami naszego konwój. Robiliśmy przerwy co najmniej raz na pół godziny. Za każdym razem obchodziłam wszystkie ciężarówki przynajmniej trzy razy, chłonąc oczami ich budowę, strukturę i bijącą od nich majestatyczność. Ciężarówki zawsze były jednym z moich chłopięcych marzeń – to ta część mnie, której musiałam na pewnym etapie życia się wyrzec i pogrzebać głęboko pod ziemią. Nigdy mnie jednak ta część nie opuściła i w takich momentach z uśpioną energią przypominała o swoim istnieniu. Wydaje się to być pogrzebaną nadzieją rodziców na łobuza płci męskiej. Powstała więc wybuchowa mieszanka córeczki tatusia, zawsze ładującej się na motocykl, marzącej zostać żużlistą, niezdrowo zainteresowanej ciężarówkami i prosząca o korki, jako pierwsze buty.
~~~
Lata mijały, ja zaczęłam się przestawiać na chodzenie w obcasach, na regularne wizyty u kosmetyczki, na kulturalne zachowanie i nie bekanie przy stole. Chcąc, nie chcąc, zostałam damą. Ale damą, z ukrytą słabością do ciężarówek. Nie wspominając już tego kwestii zakazanego owocu, którym to przez całe życie były podróże tirami i pseudo gwałciciele za kierownicą. Od momentu, w którym zaczęłam konfrontować te uproszczenia z rzeczywistością, zdałam sobie sprawę, że tiry to moja ukryta miłość, którą nareszcie jestem w stanie skonsumować. W końcu nikt nie mówił, że nie wolno albo że niebezpiecznie. Czasami odnoszę wrażenie, że ludzie po prostu chcą mnie pozbawić najlepszych chwil mojego życia.
~~~~~
Pamiętacie, gdy pisałam o tym, jak próbowałam zdążyć na statek? Otóż tak. Próbowałam zaprojektować w waszych głowach taki sam obraz, z którym ja zaczynałam swoją podróż. Obraz statku jawiący się w naszych głowach podczas pierwszego akapitu diametralnie jednak odbiegał od rzeczywistości. Konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością była bolesna. Statek był w stanie pomieścić 6 samochodów osobowych bądź 2 tiry na swoim pokładzie. Przeprawa na drugą stronę trwała godzinę. Statki były dwa. Oczekujących samochodów około 10, tirów 4 – wam zostawiam matematykę.
Mimo iż dostanie się na drugą stronę poszło nam całkiem sprawnie (godzina czekania) to nie można zapomnieć, iż jechaliśmy w konwoju. Oczekiwanie na trzeciego tira było już kwestią godzin trzech. Należy również dodać, że dookoła nie było zupełnie nic, oprócz zadaszonej budki mającą służyć za schron dla rowerzystów.
~~~~~
W pewnym momencie poczułam nieprzyjemne ssanie w brzuchu. Zachodzące słońce dało mi do zrozumienia, że czas mija szybko, ale śniadanie nie pozostawi mojego żołądka nasyconego w nieskończoność. W tym całym pośpiechu, zapomniałam o najważniejszym. A trzeba mieć na uwadze, że jak robię się głodna, to staję się dość nieznośna. Na ratunek wkroczył Mauro, który wyciągnął ze schowka bułki i szynkę. Wróciło wspomnienie szkolnych kanapek, z którymi byłam eskortowana do podstawówki. Bułki z masłem i szynką wydawały się być ów czasu najgorszym możliwym złem. Jak można było jeść coś takiego z własnej, nieprzymuszonej woli? Wtedy tego nie rozumiałam. Przecież było tyle innych, pysznych rzeczy (jak chociażby ketchupowe cheetosy w szkolnym sklepiku).
Skąd więc mój zachwyt, czymś, na co jeszcze nie tak dawno temu patrzyłam z taką pogardą? Dużą rolę na pewno odegrał głód. Ale czasami bywa również tak, że jeżeli wszystko jawi się w naszych głowach, jako idealne, to chociaż byśmy weszli w końskie łajno, to i tak uznamy to za znak od Boga i tego buta dodatkowo jeszcze pobłogosławimy. A zaoferowanie mi kanapki z szynką, chociaż było gestem najzwyczajniejszym w świecie, było też postawieniem kropki nad i. Zaakceptowaniem, że ten dzień będzie udany, niezależnie co by się nie miało stać. Było obroną przed wszystkim, co w jakikolwiek sposób mogłoby mi zniszczyć tę dziecięcą radość. Czułam się jak na szkolnej wycieczce do muzeum. Miejsce, które jawiło się jako najnudniejsze na świecie, było jednocześnie ucieczką przed szkolną monotonią. Rzeczywiście, ta kanapka z szynką była symbolem dziecięcych radości i nadziei. Czasów, gdy wystarczyło tak niewiele, abyśmy byli szczęśliwi.
~~~~~
Oczekiwanie na tira mijało nam na nauce polskiego, szukaniu skarbów wyrzuconych przez morze, popijaniu yerba mate, dyskusjach o życiu, wypatrywaniu statku zza horyzontu oraz na odkrywaniu i testowaniu wyposażenia tirów (do dzisiaj moim faworytem pozostaje wąż ze sprężonym powietrzem, który potrafi dostarczyć niesamowicie dużo rozrywki). W końcu byliśmy w komplecie. Gotowi by ruszyć w dalszą trasę. Dopiero, gdy wygodnie usadowiłam się na siedzeniu pasażera, spostrzegłam zdjęcie małego chłopca na desce rozdzielczej. Z zaciekawieniem spojrzałam na Mauro. Jakby czytając mi w myślach, wytłumaczył mi, że to jego synek, który z niecierpliwością czeka na każdy jego powrót do domu. Jego zdjęcie było przyklejone w taki sposób, że na 70km/h ucinało prawą część prędkościomierza.
„Jeśli chcę do niego wrócić to muszę być ostrożny. Mógłbym przekraczać tę prędkość, ale po co? Co mi po tym będzie jak dojadę szybciej, jeśli nie będzie to w jednym kawałku?”
~~~~~
Dopiero pod koniec dnia zdałam sobie sprawę, jak bardzo ci kierowcy są niedoceniani. Z mojej perspektywy, jako perspektywy pasażera, wydaje się to być cholernie trudne i męczące zadanie. Nie wyobrażam sobie prowadzenia ciężarówki w takich warunkach. Na trasach, gdzie średnia prędkość samochodów osobowych nie przekracza 40km/h, gdzie serpentyny ciągną się dziesiątkami, jak nie setkami kilometrów, gdzie 15 minut może zająć kierowcy dwudziesto-metrowej ciężarówki, pokonanie ostrego zakrętu. Dodajcie do tego równania widoczne zza szyby kilkudziesięciometrowe spadki w dół i wychodzi z tego jeden z najbardziej niedocenianych i niebezpiecznych zawodów.
Pamiętam, że to odkrycie wstrząsnęło mną na tyle, że musiałam się tym z kimś podzielić. Padło na mamę. Próbowałam oszczędzać jej takich historii, przynajmniej do momentu, gdy wrócę do domu cała i zdrowa, ale nie mogłam się powstrzymać. Po solidnej dawce reprymendy, zdałam sobie sprawę, że gdybym mogła cofnąć się w czasie do momentu wsiadania do tego tira, to nie zawahałabym się ani sekundy. I to nie dlatego że życie mi nie miłe czy dawka adrenaliny niewystarczająca. Po prostu uważam, że pokonanie takiej trasy z doświadczonymi kierowcami, którzy przemieszczają tę trasę dziesiątki razy w ciągu roku, to jedna z najmądrzejszych i najlogiczniejszych decyzji, które można podjąć. Nie chciałabym ryzykować trafieniem na niedoświadczonego kierowcę, który, nie daj Boże, pokonywałby tę trasę po raz pierwszy w życiu.
~~~~~~
Jechaliśmy wolno. Ciężarówki czekały na siebie po każdym ostrzejszym zakręcie i komunikowały się przez radio o każdym potencjalnym zagrożeniu na drodze. Czułam się bezpiecznie i spokojnie. Mauro był całkowicie skupiony na trasie a ja walczyłam z opadającymi powiekami. Słońce już dawno zaszło, ale noc nie zdążyła jeszcze przyjść. To moja ulubiona pora dnia. To moment, w którym dzień się kończy, a ty, albo za niego dziękujesz, albo go przeklinasz. Ja jednak ciągle próbowałam wyprzeć myśl, że ten dzień słania się ku końcowi. Próbowałam przeciągać go jak najdłużej. Chciałam, żeby moment pięknego nieba i schowanych w cieniu gór trwał i się nie kończył. Walczyłam z tym tak długo, aż zmogły mnie siły. Powoli zamknęłam oczy, ale uśmiech nie zszedł mi z twarzy nawet we śnie.
Filmik z podróży tu!