Poprzedni wpis otworzył ranking pięciu najbardziej znaczących dla mnie podróżniczych momentów. Przyszła kolej na opowieść o moich górskich podbojach i zmaganiach, zarówno psychicznych jak i fizycznych, żeby osiągnąć cel. Pora żebyście poznani jedną z moich wielu życiowych miłości – Mt. Fitz Roy.
Ja i namiot – nic więcej nie trzeba
To niezwykle ważne dla mnie wydarzenie, miało miejsce zaledwie parę miesięcy temu. Nawet jeśli cały czas czuję, jakby to było wczoraj. Mowa tu o moim pierwszym spaniu „na dziko” w górach. Tylko ja, namiot, szczyty górskie i lodowce. Przez całe życie wychodziłam z przekonania, że coś takiego wymaga ogromnych przygotowań, odpowiedniego sprzętu, czy chociażby towarzysza. Ale to okazało się być nieprawdą. Decyzja ta okazała się być o tyle kusząca, gdyż cokolwiek by się nie stało – będę jedyną osobą ponoszącą konsekwencję. Czy to niebezpieczeństwo, czy ogromna satysfakcja z podjętej decyzji – nie musiałam się tym z nikim dzielić. Można powiedzieć, że gdy mowa o doznaniach, a w szczególności tych skrajnych, jestem bardzo zachłanna. Mogę podzielić się swoją wiedzą, wspomnieniami – ale emocje chcę mieć dla siebie.
Samotna wspinaczka i rozbicie „obozu” wydawało mi się być na początku świetną decyzją. Jednak wraz ze zdobywaniem szczytu, zachodzącym słońcem, i opustoszałym szlakiem, zaczynałam sobie zadawać pytanie: czy to aby na pewno rozsądne? Wiedziałam, że nie. Ale nic rozsądnego nie przynosiło mi tyle euforii i adrenaliny, co rzeczy graniczące z głupotą. Szłam więc dalej ze świadomością, iż cokolwiek by się już nie stało, nie wrócę.
Ale jak to można wyżej??
Na szczycie spotkałam znajomych, którzy potowarzyszyli mi jeszcze chwilę, zanim zostałam całkowicie sama. Przy okazji natknęliśmy się na ludzi schodzących ze szczytu góry (Mount Fitz Roy – 3 505m wysokości). Mieli ze sobą liny, buty wspinaczkowe, niewielkie plecaczki i nic więcej. Padło pytanie, skąd się wzięli? Przecież wszystkie turystyczne poradniki kończyły się miejscu, w którym właśnie stałam. Dalej nie ma już po prostu trasy. Okazało się, że napotkani ludzie wracali z dosłownego szczytu góry (z wierzchołka, który widać na zdjęciach).
Generalnie, zdaję sobie sprawę, że taki rodzaj ludzi istnieje.
Mówiąc taki rodzaj ludzi mam na myśli ludzi żądnych przygody, ludzi, którym niestraszne najgorsze warunki, którym daleko od typowych turystów. Jednakże dopiero gdy spotyka się tych ludzi na żywo, gdy można dotknąć ich ubrań i skóry, gdy widać, że są tacy sami jak my, że również mają ręce, nogi i oddychają – dopiero wtedy dociera do nas, jak bardzo są prawdziwi. Często dochodzą do nas z prasy czy mediów informacje o różnych wyprawach, misjach, wyczynach. Jednakże dociera to do nas tak jak informacje, że w USA odbyła się kolejna strzelanina w szkole albo że zostali porwani i zgwałceni migranci z Ameryki Środkowej. Jest to ten typ informacji, który nie dotyka nas bezpośrednio, więc zdaje się być odległy, nierealny. Ciężko jest sobie wtedy uświadomić, ile czasu, wysiłku i poświęcenia kosztuje realizacja takiego przedsięwzięcia.
To był moment, w którym chyba to zrozumiałam.
W którym stojąc pod tą górą, pod tym szpiczastym, ośnieżonym wierzchołkiem, zdałam sobie sprawę, że tam się można wspiąć. I że masa ludzi robi takie rzeczy na długo zanim dowie się o nich świat i staną się rozpoznawalni niczym Andrzej Bargiel.
Zderzenie z rzeczywistością
Nie planowałam tak się na tym tematem rozwodzić, ale rzeczywiście uderzyło mnie to. Chyba przez to, że moje ego poczuło się jakby spadało właśnie z Mt. Fitz Roy na samiuteńki dół. Dotarło do mnie, że jest tyle rzeczy, których jeszcze nie robiłam, a które dadzą mi moją ukochaną adrenalinę. Tego dnia postanowiłam, że wrócę tam kiedyś i też wespnę się na szczyt Mt. Fitz Roy. Zdejmę raki, usiądę w śpiworze, odłożę gogle i spojrzę na dół, na Lagunę De Los Tres, przy której kiedyś za dzieciaka rozbiłam namiot i myślałam, że zdobyłam świat.
Szczyt (na miarę możliwości) zdobyty
Ale wracając na ziemię, do tego dzieciaka, co rozbija namiot, do dnia, w którym to robi – naprawdę myślałam, że jestem bogiem. Ale nie jest to puentą mojego wywodu. Pamiętam, jak po długich namowach ze strony kolegów, postanowiłam, że postawię swój namiot niżej, nad laguną – zamiast na szczycie kilkadziesiąt metrów wyżej, gdzie albo:
a) zwiałoby mnie w nocy albo
b) zamieniłabym się w baryłkę lodu.
Rozsądek wygrał. Tym razem. Rozstawiłam mój nieszczęsny namiot i rozejrzałam się –było już ciemnawo i robiło się chłodno. Zawiał wiatr a mnie obleciał strach. Cokolwiek by się teraz stało, byłam zdana sama na siebie. Najbliższy camping znajdował się około godziny drogi od mojego położenia.
Bardzo dobrze pamiętam podekscytowanie, które mnie całkowicie ogarnęło. Poczułam się spełniona. Poczułam się na miejscu. Pamiętam, jak odnosiłam wrażenie jakoby krew płynąca mi w żyłach prawie że wibrowała. Dotarło do mnie: „Poradziłam sobie”.
Poradziłam sobie na tyle dobrze, że opuściły mnie wszystkie wątpliwości o słuszności wyznaczania własnych szlaków. Mam taką tendencję, że zawsze, gdy robię coś pod prąd, to na początku ogarniają mnie ogromne wątpliwości: ale czemu? Warto będzie? A co jak nie da ci to żadnej satysfakcji? I te wątpliwości zawsze prędzej czy później ustępują w ramach poczucia tej upragnionej satysfakcji, samo spełnienia i wartościowości, tego co robię. ZAWSZE. Wyobraźcie sobie teraz mnie, ubraną w 6 górnych warstw, 4 dolne, 4 pary skarpetek i 2 czapki, owiniętą w śpiwór, jedzącą podarowanego mi przez przybysza-widmo banana i wyczekująca gwiazd nad szczytem. Zadowolona z siebie, najedzona, szczęśliwa, podziwiająca majestatyczność lodowców, które były dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Jednym słowem, do szczęścia nie było mi potrzebne absolutnie nic.
Wisienka na torcie!
A tak przynajmniej myślałam. Z tym przekonaniem skonfrontowałam się w momencie, gdy zza otaczającej mnie wyżyny wyłoniło się jarzące i ostre światło. Automatycznie zrzędła mi mina i zrobiło się smutno, że będę musiała z kimś te scenerię dzielić. Ale minęło 10 minut a źródło światła nie przemieściło się ani o milimetr w moim kierunku. Przemieściło się o dziwo do góry. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to księżyc w pełni.
Siedziałam tak w bezruchu 15 sekund aż pociekła mi łza szczęścia. Staję się w takich momentach bardzo emocjonalna. To była nagroda za mój trud. Nagroda, której całkowicie nie uwzględniłam w swoich kalkulacjach a okazała się być gwoździem do trumny moich wątpliwości. Zgarnęłam cały sprzęt fotograficzny, jaki przywlokłam ze sobą na szczyt i pobiegłam, tak, pobiegłam (!) do góry, aby mieć lepszy ogląd na całą lagunę i na miasto, które było widać z drugiej strony. Moje bolące mięśnie, które wcześniej ledwo pozwoliły mi na rozstawienie namiotu, i skrajne wyczerpanie, którym musiałam przypłacić, żeby dostać się tam gdzie byłam – to wszystko nagle przestało mieć znaczenie.
Przestało istnieć.
A ja biegłam do góry, jedną ręką trzymając aparat, drugą asekurując się przed osuwającymi się skałami i kamyczkami, aż do momentu, gdy praktycznie bez oddechu mogłam podziwiać wszystko. A widać było każdy najmniejszy detal dzięki temu intensywnemu światłu, które dawała pełnia. Spędziłam mniej więcej dwie godziny, sam na sam z moim aparatem i cudownym nocnym niebem.
Gdy o pierwszej w nocy wróciłam do namiotu, przekładałam się z boku na bok (co biorąc pod uwagę rozmiar namiotu nie należało do najprostszych) i próbowałam wyciszyć wszystkie towarzyszące mi emocje. Przyszło mi to z trudem.
A co ludzie pomyślą?
Spałam jak zabita- ledwo usłyszałam wydzwaniające alarmy, które informowały mnie, że kolejna drzemka pozbawi mnie już widoku Mt. Fitz Roy w świetle wschodzącego słońca. A jakby nie patrzeć, był to mój główny cel. Szczyt górski barwiący się we wszystkich odcieniach czerwieni i pomarańczy stanowił cel dla dziesiątek piechurów, którzy wyruszali ze swoich campingów o 4/5 rano, żeby pokonać 400 metrów niezwykle stromego wzniesienia i podziwiać Mt. Fitz Roy budzące się do życia. Tak więc wyczołgując się z namiotu byłam zdumiona, że nad laguną nie ma absolutnie nikogo. Dopiero, gdy zyskałam ogląd 360 stopni, zamiast ledwie 90 stopni, które oferowało mi okienko z namiotu, zorientowałam się, że na zaspie, na którą wczoraj wspinałam się zdeterminowanie, ustawił się rządek mrówek, potocznie zwanych podróżnikami.
Na początku zrobiło mi się głupio. Poczułam, jakbym była w jakimś TV Show i każdy mój ruch był obserwowany. „Uwaga, bohater wstaje!”. Racjonalnie bądź nie, wyczułam z ich strony zawiść (nie zapominajmy, że byli rozmiarów mrówek, więc wszystko co działo się w mojej głowie działo się tylko i wyłącznie tam). Myślałam „pewnie mi zazdroszczą, że byłam taka zaradna i sprytna i postanowiłam spać na dziko pod samą górą, żeby rano móc delektować się tym widokiem bez zbędnej wspinaczki”.
A potem zdałam sobie sprawę, że to jedynie odzwierciedlenie moich strachów „a co ludzie pomyślą?”.
Chcąc nie chcąc, zawsze towarzyszyły mi takie myśli, gdy ruszałam pod prąd. Gdy wyjeżdżałam na wolontariat do Indii. Gdy postanowiłam przemierzyć Amerykę Południową na stopa. Zawsze był ten strach, że robię coś nie tak, że robię coś „społecznie niepoprawnego”. I rzeczywiście, nie jest to coś powszechnego, coś normalnego. Ludzie idąc na studia, chcą się tam uczyć. Ludzie podróżując, chcą zobaczyć ładne miejsca i zjeść jakiś lokalny smakołyk. Dlatego gdy pojawiały się momenty, w których czułam, że robię coś, czego nie powinnam była robić, pojawiały się wyrzuty sumienia. Nawet jeśli było to niesamowite doświadczenie. Nawet gdy koniec końców nie żałowałam ani jednej sekundy i ani jednej decyzji. Bo co jak co, ja wiem co robię. Wiem, że decyzje, które podejmuję, będą dla mnie najlepsze. To kwestia walki ze społecznymi oczekiwaniami i archetypami, które się tworzą i od których tak ciężko jest uciec.
Niech myślą, co chcą!
Obudziłam się, zarówno dosłownie jak i w przenośni, dopiero po pięciu minutach zadręczania się, że zrobiłam coś źle. Nie było w tym nic złego. To najlepsza decyzja, jaką mogłam dla siebie podjąć. Spałam pod gołym niebem na 2 tysiącach metrów, podziwiając przepiękny szczyt w pełni księżyca i do tego obudziłam się z widokiem na pierwsze padające promienie oświetlające to cudo. A to wszystko miałam tylko i wyłącznie dla siebie. Podjęłam decyzję, która była wyjściem ze strefy komfortu. Która była ciężka i która siała dużo wątpliwości. Ale opłaciła się.
Najpiękniejsze uczucie na świecie przyszło jednak dopiero pod sam koniec. Poczucie samorealizacji i umiejętności zmierzenia się z konsekwencjami, jakiekolwiek by one nie było. Spakowałam namiot, śpiwór, plecak i ruszyłam w drogę powrotną. Mijałam tych wszystkich ludzi, którzy nacieszeni widokiem góry w czerwonych barwach, właśnie rozpoczynali swoje śniadania – swoje nagrody za ten intensywny, poranny wysiłek. Patrzałam na nich i oni na mnie. I mijając ich zdałam sobie sprawę, że nie ma rzeczy niemożliwych. Że jakiegokolwiek celu sobie nie postawię, będę w stanie go dopiąć. I że jestem w stanie czerpać siłę z siebie. Jestem w stanie wyznaczać swoje własne ścieżki.
I to właśnie te moje własne ścieżki dają mi najwięcej satysfakcji w życiu.
Jaka płynie z tego lekcja?
Ten wpis jest dedykowany wszystkim, którym chociaż raz przeszło przez głowę, że nie są samowystarczalni. I nie chodzi tu o sprawy finansowe. Mowa tu bardziej o samowystarczalności emocjonalnej. Świadomość, że nie istnieje magiczna osoba, która da nam szczęście. Albo magiczna ścieżka życia, na którą ludzie usiłują nas nawrócić. Nie ma czegoś takiego, jak „emocje, które musimy czuć”, „potrzeby, które możemy mieć”. Czasem bywa, że nie znajdzie się ani jedna osoba, która wam przyklaśnie i powie „super pomysł, powinieneś to zrobić!”. Ale wiedzcie, że to o niczym nie świadczy. Jeśli wy, chcecie czegoś dokonać, to nic nie stoi na przeszkodzie. Liczy się tylko to, co wy czujecie, że jest dobre. Bo życie czyimiś radami albo pomysłami może was jedynie wypalić.
Sprawa wygląda dokładnie tak samo z podróżami. Jeżeli czujecie, że bardzo czegoś chcecie, to nie pozwólcie wmówić sobie, że nie dacie rady albo to nie ma sensu. Bo ma sens dla was. I dacie sobie radę ze wszystkim, jeśli tylko będziecie chcieli dać sobie radę.